"Dopóki ludzie zechcą, będę tworzył" - powiedział pytany o koniec kariery artystycznej Eros Ramazzotti. Formalnie seniorem się jest (podobno) od 60. roku życia. Eros Ramazzotti ma 58 i po czterech latach od ostatniego albumu prezentuje nowe owoce swojej pracy. 12 piosenek to różnorodna muzycznie podróż, z wieloma zaskoczeniami, opowieść o miłości, przemijaniu, rozstaniu, przyjaźni, tańcu. Uznane nazwiska producentów i kompozytorów, gra znany doskonale wszystkim fanom Michael Landau, wśród nich także uznani Keith Carlock i James Taylor. Po dwunastu przystankach postaram się oprowadzić teraz Państwa moimi uszami, które Erosa słuchają od 1996 roku. Zapraszam.
"Ama" to kontynuacja tradycji (chociaż tutaj nie było żelaznej konsekwencji) że najbardziej dynamiczne utwory Eros prezentuje na początku płyty. "Wyrażaj miłość na sposób, który jest dla Ciebie najwłaściwszy" - tak w skrócie można przedstawić jego przesłanie. To dynamiczna, przypominająca "Cień giganta" kompozycja, z rytmicznym, szybkim refrenem. Gitarowe riffy, mocno przebijająca się perkusja i elektroniczna substancja, całości słucha się z dużą przyjemnością. Nie dziwi też, że został wykorzystany jako pierwszy, do promocji płyty.
"Pobłogosław grzesznika, to w tych uśmiechach słyszę twoje imię", słyszymy w drugim utworze i największym zaskoczeniu tej płyty. Już dwukrotnie Eros na poprzednich płytach chwytał rytmów latynoskich, tutaj jednak mamy Meksyk żywcem wyjęty z płyt, przywożonych do Polski przez Wojciecha Cejrowskiego. To muzycznie wesoły, taneczny kawałek. Teraz tekst. Z jednej strony cieszyłem się, bo nigdy Eros do religii się nie odnosił, a tu porusza największą świętość dla katolików - Matkę Bożą, która w przepiękny sposób objawiła się Juanowi Diego. Dlatego też obawiałem się, by nie padły tu słowa, które mogłyby mnie urazić. W ostateczności kompozycja jest zdecydowanie do tańca, z jedynie lekkim mrugnięciem oka do tytułowej Matki, bowiem nie można na poważnie odczytywać fragmentów o ofercie tequili i modlitwie podczas tańca. Zawsze pozostanie we mnie ostrożność odbioru takich łączników sacrum z profanum, znam oczywiście latynoską mentalność i ich podejście, jednak ja jestem sztywny Polak, aspirujący do tradycyjnej wrażliwości. W ostateczności liczą się intencje, piosenka mnie nie obraża, a jeśli ktoś po jej wysłuchaniu na drugim końcu świata wpisze w google tytuł, to trafi na historię objawień. Wiedza czasem prowadzi do wiary, dobrze mówię?
"Ritornare A Ballare" to taneczny, szybki, elektroniczny utwór, w którym pięknym dopełnieniem jest solówka saksofonowa. Tekst to zachęta do oddechu, wyboru tego, co konieczne, a co nie, co oczywiste też tańca. Nie ma tu niedomówień, jest lekkość, rytmika, szybki bit, kilkakrotnie pojawiające się partie skrzypcowe. Gitara pełni raczej rolę tła, nadającego przyjemny i lekki rytm. Nie trzeba nawet rozumieć tekstu, by zrozumieć słowa fiesta, czy c'mon, które wyśpiewuje Eros. Twórcy to Cheope, Eros Ramazzotti oraz Marco Colavecchio.
"Figli Della Terra" przypomina kompozycje Erosa sprzed 10 lat. Stworzona z Jovanottim i w końcówce zaśpiewana wspólnie piosenka jest optymistyczna, mówi o przemijaniu, upadkach i wzlotach, w skrócie prozie życiu. Instrumentalnie jest tu - jak na warunki płyty - dość klasycznie. Perkusja, bogate instrumentarium gitarowe i skrzypcowe. Partia rapu zaczyna się w okolicach 2 minuty, potem słyszymy dialog obu wokalistów. Przyjemnie i w linii stylistyki Erosa sprzed lat.
"Eccezionali" zaczyna się bardzo ciekawą elektroniką, która potem przyjemnie niesie przez cały utwór. Średnio szybka rytmika w stylu, który kiedyś był już u Erosa w albumie "E2", gdzie oddał się w pełni zagranicznym producentom. Autorów jest wielu: Antonio Di Martino, Antonio Filippelli, Colapesce, Daniel Bestonzo. Ciekawy, didżejski, z bogatą warstwą elektronicznych sampli.
"Sono" to utwór o przyjaźni i właściwie jedyny duet na płycie. Niestety zupełnie nie podoba mi się barwa głosu pana Alejandro Sanza. Trzeszczący, charczący, zupełnie inny niż Erosa, jednak po prostu nieprzyjemny. Nie jestem w stanie pozytywnie odnieść się do tego utworu i się do niego przekonać, nie wiem też, dlaczego wybrano go do promocji albumu. Podoba mi się za to ciekawa brzmieniowo przygrywka z chórkiem. Pomijam.
Początkowe fragmenty "Gli Ultimi Romantici" są miodem na moje uszy. Przywracają pamięcią najlepszy pop-rockowy styl Erosa, klasyczne gitarowe riffy z chórem w tle. Osobiście identyfikuję się też z tekstem "Ostatnich romantyków" i refleksji nad "jałowymi czasami". Gitarowa, miła, klasyczna robota, chociaż kompozycja i melodyjność refrenu nie jest ponadprzeciętna, to miło się słucha całości. Głos Erosa, stworzony do romantycznych ballad wolnych kawałków jest w przypadku takich utworów dla mnie jeszcze bardziej emocjonującym połączeniem.
"Magia" to pierwszy akord wolnej, refleksyjnej, fortepianowej części płyty. Tekst mówi o obserwacji dorastania dziecka i etapów życia. "Życie to cud" to przesłanie uniwersalne i pewnie każdy interpretuje to zdanie na swój sposób. Muzycznie nic się tu nie wyróżnia, poprawnie, lecz bardziej jako ilustracja dobrego teledysku.
"Nessuno A Parte Noi" wpisuje się w stylistykę poprzedniej kompozycji, z tą różnicą, że po drugiej minucie zaczyna się dziać zdecydowanie więcej. Jest tu o nostalgii, rozstaniu, miłości, a fragment "w czyimkolwiek objęciu będziesz, mam nadzieję, że znajdziesz więcej, niż to, co dałem" przemawia sam. Pięknie napisane.
W "Ti Dedico" jest również spokojnie, delikatnie i melancholijnie, z tą różnicą, że jeśli w poprzedniej piosence fraz było tak wiele, że trzeba było montażowo wycinać oddech między nimi, to tu zwrotki i refren są krótkie. Tekst kipi od miłosnych zwrotów "czy to Mediolan czy Hawaje, są piękne tylko wtedy, gdy tam jesteś". Nic dodać, nic ująć.
"Ogni Volta Che Respiro" to jeszcze więcej ciszy, jeszcze więcej fortepianu, jeszcze więcej partii skrzypcowych. Nie będę krytykiem twórczości Ennio Morricone, bo właśnie on jest jednym z kompozytorów, stąd zamilknę. Kim jestem, by to robić? Wielu fanom cztery poprzednie kompozycje bardzo przypadną do gustu, jestem tego pewien.
Na sam finał jest już żwawiej i konkretniej. Dreszczyk, zaskoczenie. To ośmiominutowa kompozycja, przypominająca legendarne "Musica e". Tutułowy utwór albumu zaczyna się w podobnej wolnej, spokojnej, lecz bardziej majestatycznej stylistyce, wypełnionej skrzypcami i fortepianem. Po drugiej minucie gitary dodają dynamiki. Przepiękna solówka, można zakrzyknąć - nareszcie! Im dalej tym więcej się dzieje w warstwie tekstowej, a temperatura muzycznej podróży rośnie. Jak w dobrze wyreżyserowanym filmie, nagle zapada cisza, wypełniona szeptem, elektroniką, tajemniczością jaskini, słyszymy rżenie konia. Kilka sekund później słyszymy wokalistę, którego frazę przerywa chór, chwilę potem bicie bębnów. Tekst po angielsku melorecytuje Aurora, córka Erosa. Chór śpiewa o locie, dotyku aniołów, braku ograniczeń i muzycznie wznosimy się razem z nimi, epicko, efektownie, by spokojny koniec wyprowadził nas delikatną puentą. Praca kompozycyjna i producencka, którą w przypadku tej muzycznej epopei wykonali Cheope i Celso Valli jest majstersztykiem. W ośmiu minutach zawarli taką gradację temperatur, nastrojów i stylu, że - co po raz kolejny powtórzę - jest najlepszym odniesieniem do "Musica e" sprzed... bagatela 25 lat.
Nie sposób nie porównywać kolejnych albumów do siebie, nie sposób patrzeć z perspektywy lat i zmieniających się trendów, nie da się też patrzeć na muzykę przez szkiełko i oko. Gdybym miał nadać temu albumowi mianownik, byłby on słowem "ożywczy". Jest to stylowo najbardziej różnorodny album w karierze Erosa Ramazzotti. Erosowi służy praca z różnymi kompozytorami i muzykami. Jest to nadal jego poziom, ale kalejdoskop muzycznych inspiracji został poszerzony o nowe barwy i kolory. Nic tu nie wychodzi poza smak i osobowość oraz poziom, jaki Eros prezentuje od początku kariery. Gdy przyjrzymy się "zmęczeniu materiału" w "Ali e radici" (jeszcze ze "starym dobrym" Claudio Guidettim) i przejdziemy do "Noi" (już z Lucą Chiaravalli i innymi) zrozumiemy, jak ożywczo działa taka zmiana współpracy.
Czy zatem „Battito Infinito” można nazwać drugą młodością Erosa Ramazzotti. Muzycznie zdecydowanie tak. To, pozostające w ramach jego stylu, ożywcze muzyczne potwierdzenie klasy, pracowitości i zapału artysty, by dalej obdarowywać nas swoją muzyką. Nie pytany, odpowiadam zatem, tak, mimo nieubłaganie przemijającego czasu, chcemy, byś to robił dalej, bo stałeś się marką, której muzycznie można w ciemno zaufać. Wszystko to nazywa się jednym słowem: profesjonalista. No i artysta, Artysta.